Z dwóch polskich bokserów tylko jeden zachował czyste konto. Zimnoch pokonał Mollo, niestety szczęścia zabrakło Ugonohowi

W sobotę 25 lutego odbyły się dwie gale bokserskie z udziałem polskich pięściarzy. W Szczecinie Krzysztof Zimnoch pojedynkował się z Amerykaninem Mike’m Mollo, weteranem ringu, który w poprzednich latach swojej kariery stanął naprzeciwko Andrzeja Gołoty i Artura Szpilki. Drugi z Polaków, Nigeryjczyk z polskim paszportem Izuagbe Ugonoh, na gali w Birmingham, podjął walkę z Dominickiem Breazeale. Obydwie walki były bardzo widowiskowe i emocjonujące. Ze względu na wysoki poziom pięściarzy nie mogliśmy narzekać na nudę.

Krzysztof Zimnoch w starciu z Amerykaninem okazał się o wiele lepszym zawodnikiem. Wyprowadzał więcej ciosów z wyższym współczynnikiem efektywności. Jego mocne uderzenia rozbijały gardę i lądowały na głowie rywala, ale częściej na korpusie. Z rundy na rundę jego przewaga punktowa stawała się coraz wyraźniejsza. Podczas drugiej rundy zmusił Mollo do wysłuchania liczenia, ale nie poddał się, show trwało nadal. 3-cia runda również trafiła na konto Polaka. Umiejętnie wyprowadzał ciosy proste i haki. Twarz Mollo czerwieniała wraz z upływem kolejnych minut. W piątej rundzie nastąpiła wyczekiwana puenta. Zimnoch tak mocno rozbił rywala, że ten do 6 rundy nie chciał już wychodzić. Tłumaczył się bólem ręki i brakiem siły. Nie dziwi to, bowiem Amerykanin nie jest już pierwszej świeżości. 37-latek zdaje sobie chyba sprawę, że zbliża się do zakończenia swojej kariery, natomiast Krzysztof Zimnoch dzięki wygranej coraz bliżej jest pojedynku o pas mistrza wagi ciężkiej. Nie wykluczone, że po drodze zmierzy się jeszcze z Arturem Szpilką.

W Birmingham było o wiele gorącej. Czarnoskóry Polak do tej pory nie zaliczył żadnej wpadki, o czym świadczył dodatni bilans 18 zwycięstw bez ani jednej porażki na ringu zawodowym. Walka z Breazeale była traktowana jako weryfikator jego umiejętności i miała stanowić punkt odniesienia do czołowych pięściarzy. Rzeczywistość okazała się dla niego zbyt surowa. Przegrał przed czasem bardzo ciężkim nokautem. Od początku było wiadomo, że będzie to dla niego najtrudniejszy przeciwnik. Ostatnie walki Polaka potwierdzały jego wysokie predyspozycje i umiejętności techniczne, ale w starciu z zawodnikiem z top 15 to nie wystarczyło. Breazeale był cięższy, wyższy i posiadał wyższa tolerancję na ból. Mimo porażki Izu pokazał się z bardzo dobrej strony, co dobrze wróży na przyszłość.

Pierwsze dwie rudny należały do Polaka. Przejął inicjatywę i wyprowadzał znacznie więcej ciosów, w tym także konstruował ciekawe kombinacje, które nieraz zmusiły Breazeale do cofnięcia się do dystansu. Pewność siebie zgubiła Polaka w trzeciej odsłonie, bowiem pozwolił na wymianę ciosów, a to skończyło się dla niego nokdaunem. Momentalnie poczuł sportową złość i w 4 rundzie posłał rywala na deski. Ten jednak wstał i walka była kontynuowana. Od tej chwili Izu był kompletnie innym zawodnikiem, jakby wszystkie siły nagle z niego uleciały i jedynym co utrzymywało go na nogach to ambicja i wola walki. Swoje ręce opuszczał coraz niżej, odsłaniając się na niebezpieczne ataki. 5 runda była gwoździem do trumny i to dosłownie, gdyż Breazeale ogromnym prawym sierpowym posłał Polaka aż za linie ringu. Zamroczony próbował jeszcze wstać, ale sędzia od razu przerwał walkę i ogłosił Dominicka Breazeale zwycięzcą.